
Jak nie dać się prawu autorskiemu?
Ostatnie zawirowania w temacie praw autorskich w Internecie wyraźnie pokazują, że podstawowa wiedza na ten temat nie jest już wartością dodaną, ale podstawową kompetencją, jeśli chcemy komunikować się ze światem za pomocą multimediów.
Nie ma formalnego znaczenia czy produkujemy multimedia na potrzeby edukacji, przemysłu, handlu, czy innych sektorów. W pewnym zakresie nie ma też znaczenia czy wykorzystujemy je w sposób komercyjny, czy nie. Niewielkie znaczenie ma wreszcie to, czy jesteśmy przeciwnikami ACTA, jej fanami, czy może sprawa jest dla nas obojętna. Tak czy inaczej, pewne przepisy i narzędzia funkcjonują od lat i warto je znać, aby uniknąć przykrych niespodzianek.
§ Prawo autorskie, czyli czyje?
Prawo autorskie jest w Polsce chronione głównie w oparciu o ustawę o prawie autorskim i prawach pokrewnych z 1994 roku (z ostatnią nowelizacją w 2010). Czasem posiłkujemy się też na przykład Konwencją Berneńską (Berne Convention for the Protection of Literary and Artistic Works), której historia sięga roku 1886 (nie, to nie literówka).
Samo prawo chroni nas jako twórców (podmiot prawa autorskiego) i nasze dzieła (przedmioty prawa autorskiego). Mimo, że ustawa jest niewielkich rozmiarów, to interpretacja jej wymaga osobnego szczegółowego podejścia. My zajmiemy się głównie tym, co dotyczy produkcji multimediów na potrzeby edukacji. Postawimy się więc w nieco schizofrenicznej roli twórcy niezależnego, który sam tworzy, ale też niejednokrotnie korzysta z utworów innych podmiotów, aby realizować swoją twórczość.
Musimy tylko wiedzieć, że nie wszystko podlega ochronie z tytułu praw autorskich. Wyłączone są choćby znaki towarowe czy wzory przemysłowe, które chronione są innymi aktami prawnymi (choć z Polsce wszystko to należy do sfery ochrony własności intelektualnej).
Czy się to komuś podoba, czy nie, pewne regulacje prawne funkcjonują. Zdarza się, że w ramach sprzeciwu ktoś komuś zablokuje stronę internetową, ale w większości przypadków działając oficjalnie (często w imieniu jakiejś organizacji) zmuszeni jesteśmy tego prawa przestrzegać. Poza kwestiami moralnymi i ewentualnymi karami, pozostają jeszcze sprawy wizerunku, który może ucierpieć, gdy czegoś nie zrozumiemy lub zbagatelizujemy.
Dodatkowo, prawo autorskie chroni twórców niezależnie od tego, czy sobie tego życzą, czy nie. Nie musimy naszych utworów rejestrować w żadnym urzędzie ani zamieszczać na nich notki „Wszystkie prawa zastrzeżone”, która ma tylko znaczenie ostrzegawcze, ale zerową moc prawną. Twórcy chronieni są przez właściwe organizacje ochrony praw autorskich (np. ZAiSK czy ZPAV w naszej branży, ale nie tylko), co czasem powoduje nieporozumienia, szczególnie gdy kilka organizacji na raz chce nam wystawić fakturę pozornie za to samo.
I jeszcze jedna ważna rzecz, którą warto zapamiętać: o ile prawa majątkowe podlegają obrotowi (np. sprzedaż licencji), tak prawa osobiste są niezbywalne, nawet gdyby autor bardzo tego pragnął. Autor zawsze pozostanie autorem i koniec. Jeśli bardzo nie chce, może co najwyżej występować pod pseudonimem.
§ W multimediach nie jest łatwo
Dlaczego? Odpowiedź poniekąd kryje się w słowie „multimedia”. Produkując wideo, z reguły łączymy w całość różne przedmioty prawa autorskiego. Nawet w samej warstwie wideo przedmiotem ochrony mogą być: reżyseria, zdjęcia, scenariusz, wystąpienie itd. A na etapie montażu dochodzą do tego jeszcze grafiki, animacje, ścieżka muzyczna. Wykorzystujemy logotypy (jak wspominałem, są one wyłączone z ochrony prawami autorskimi, ale chronią je inne dokumenty), fotografie, wizerunki osób itd. Również sam montaż może nosić znamiona pracy autorskiej i staje się przedmiotem prawa autorskiego. Trzeba sporo uwagi i precyzji, żeby nie narobić sobie kłopotów.
Jednoosobowa ekipa filmowa to częste zjawisko w małych firmach, i skoro twój szef zatrudnia reżysera, operatora i montażystę w jednej osobie, to ciężko mu będzie uzasadnić dodatkowe koszty. A jednak multimedia to „multi” + „media”. Rezygnując z któregokolwiek z członów wypaczamy zupełnie sens.
Nie wszystko też możemy zrobić sami. Nie zawsze też ma to sens. Nawet jeśli coś tam potrafimy przygotować w Photoshopie, a z programami do tworzenia muzyki też mieliśmy styczność, to zastanówmy się, ile warta jest godzina naszej pracy w przeliczeniu brutto-brutto. Na samodzielności często można więcej stracić, niż zyskać.
Inny problem to korzystanie z wizerunku osób. Jeśli nagrywamy z kimś wywiad (nawet do celów dydaktycznych), to potrzebujemy zgody na pokazanie wizerunku tej osoby. Nie ma znaczenia czy to nasz kolega, czy przypadkowy przechodzień, który pewnie i tak nie zgłosi się z roszczeniami. Jeśli nie mamy pod ręką stosownego formularza wystarczy, że osoba ta wyrazi zgodę przed kamerą.
Często w reportażach stosuje się ujęcia ludzi spacerujących po ulicach, miejskiego ruchu, itd. Jeśli skupimy się na wizerunku konkretnej osoby, to może się ona do nas zgłosić z uzasadnionym żalem. Wyjątek stanowi sytuacja, gdy osoba ta jest jedynie częścią większej całości (np. widownia podczas festiwalu) lub występuje w ramach pełnionych obowiązków (na tej podstawie możemy jawnie nagrywać policjanta, chyba, że w ten sposób utrudniamy czynności operacyjne). W innych przypadkach warto uważać.
Chroniony może być z osobna utwór jako taki, jego wykonanie czy poszczególne elementy itd. Każdy pewnie zna mistrzowską interpretację „Śpiewać każdy może…” Jerzego Stuhra wykonaną w 1977 roku na opolskim festiwalu. Chronione są tu zarówno tekst Jonasza Kofty, muzyka, aranżacja (bo przecież można utwór wykonać a capella lub z udziałem instrumentów), jak i samo wykonanie. A przecież mówimy tylko o wyśpiewanym przez aktora limeryku. Z czym dopiero byśmy mieli do czynienia, gdyby przyszło nam pod tym kątem zanalizować normalny film fabularny?
Polskie prawo autorskie nie uwzględnia też utworów, które jeszcze nie powstały. To niby jest oczywiste, ale może utrudnić życie tym producentom, którzy chcieliby podpisać z autorami stosowne umowy na cały cykl z góry. Umowa na wykonanie to jedna rzecz, ale przekazanie autorskich praw majątkowych może nastąpić, gdy utwór już istnieje i został ustalony. W naszym przypadku problem ten może dotyczyć np. twórców wideo e-learningu współpracującymi z twórcami scenariuszy, ale tylko wtedy, gdy któraś ze stron postanowi się kierować złą wolą, a nie wspólnym interesem.
Pamiętajmy też, że o ile nasze utwory są chronione, to w przypadku pomysłów czy idei sprawa nie jest taka prosta. Idee jako takie nie są chronione prawem autorskim w ogóle (jak wiadomo są tysiące ludzi mających dobre pomysły, ale nic nie robiących), ale jeśli będziemy zbytnio chwalić się publicznie naszymi pomysłami i nie zadbamy o sposób na udowodnienie pierwszeństwa, to możemy się mocno rozczarować.
§ Nie za wszystko musisz płacić…
W pewnych przypadkach utwory udostępniane są bezpłatnie. Warto jednak uważnie czytać licencje, bo oznaczenia typu Creative Commons nie oznaczają automatycznie, że możemy wykorzystywać czyjąś pracę jak chcemy. Istnieje obecnie sześć wersji polskich licencji Creative Commons, które się znacząco różnią między sobą. Na przykład licencja oznaczona jako CC 3.0 BY NC SA pozwala na rozpowszechnianie, przedstawianie i wykonywanie utworu jedynie w celach niekomercyjnych, a C
C 3.0 BY ND również komercyjnie, ale pod warunkiem zachowania utworu w oryginalnej postaci. Na najwięcej pozwala licencja CC 3.0 BY, jednak nawet w tym wypadku potrzebne jest oznaczenie autorstwa, co w przypadku wideo zazwyczaj ma miejsce w napisach końcowych.
Trzeba też pamiętać, że CC nie zastępują polskiego czy międzynarodowego prawa, a są jedynie próbą standaryzacji jego zapisów mającą ułatwić nam legalne korzystanie z utworów czy ich udostępnianie. Korzystamy z nich w takich serwisach jak vimeo.com, wikipedia.org czy youtube.com, często nawet o tym nie wiedząc. Warto poczytać więcej o tym narzędziu na http://creativecommons.pl.
Aby nie płacić, trzeba wcześniej wiedzieć, za co się nie płaci i dlaczego. Utwory są zazwyczaj chronione przez 70 lub 50 lat od śmierci ostatniego ze współtwórców, co może mieć zastosowanie w przypadku muzyki, ale może też być zwodnicze. Ścieżka muzyczna w postaci etiudy Szopena? Bardzo proszę, ale pamiętajmy, że płacimy nie tylko autorowi, ale i wykonawcom, a szczerze wątpię czy ci są równie martwi. Dodatkowo istnieje jeszcze coś takiego jak Fundusz Promocji Twórczości, na który musimy płacić 5% wpływów brutto ze sprzedaży egzemplarzy utworów literackich, muzycznych, plastycznych, fotograficznych i kartograficznych, niekorzystających z ochrony autorskich praw majątkowych.
Anegdota mówi o polskim filmie „Yesterday” (1985) Radosława Piwowarskiego, w którym wykorzystano oryginalne nagrania The Beatles. Twórcy filmu kupili prawa do tych piosenek, ale nie do ich oryginalnych wykonań. Mogli więc wynająć kogoś do nagrania tych utworów, ale nie skorzystać z oryginałów, co jednak nieopatrznie zrobili. Były to czasy zamierzchłe, jeśli chodzi o ochronę praw autorskich i świadomość w tym zakresie, niemniej jednak ten drobny błąd uniemożliwił im swobodny pokaz na wielu międzynarodowych festiwalach, gdzie sprawy prawne traktuje się skrupulatnie. Może to prawda, może anegdota z korytarzy szkół filmowych, jednak pokazuje, że prawa autorskie nie powinny być odgrzewane tylko przy okazji takich wydarzeń jak ostatnie.
§ …lub płacisz niewiele…
Warto myśleć ekonomicznie i celowo. Czy nagrywając kolejne wideo, potrzebujemy oryginalną ścieżkę dźwiękową w najpopularniejszej płyty roku? Jeśli zgłosimy się z takim zapotrzebowaniem do właściwej organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi, to zapewne koszt uzyskania licencji nie będzie dla nas satysfakcjonujący. Jeśli jednak nie zadowalają nas darmowe źródła, warto postawić na tanie rozwiązania. W serwisach typu FootageFirm.com możemy bez trudu kupić tanią muzykę z odpowiednimi prawami. Wydatek kilku dolarów za kilkadziesiąt utworów nie powinien nas przytłoczyć.
Oczywiście to tylko jeden z przykładów. Na AudioJungle.net kupimy całe paczki muzyczne czy pojedyncze jingle, a na VideoHive.net czeka na nas kilkanaście tysięcy czołówek, animacji, efektów wideo (wraz z plikami źródłowymi) już od 1$. Jak widać, między piractwem a drogimi licencjami jest jeszcze sporo innych rozwiązań, o których często nie pamiętamy, stawiając sprawy na ostrzu noża.
§ …ale wiara w mity może cię sporo kosztować
No więc właśnie. Pokutuje ciągle kilka mitów, które mogą nas wpędzić w kłopoty. Tak jak kilka lat temu w sieci pojawiła się opinia o tym, że możemy ściągać utwory mp3 na własny użytek pod warunkiem, że skasujemy je w ciągu 24 godzin (ty padały różne okresy czasu), tak obecnie można się z mitem, że wykorzystywanie czyichś utworów we własnych nie jest zabronione, jeśli robimy to niekomercyjnie. Przykład: montuję film z wakacji. W tle warto zamieścić jakąś ścieżkę dźwiękową. Może jakiś letni przebój? Jeśli film pozostanie do mojego własnego użytku (mojej rodziny, grupy najbliższych) to sprawa nie jest problemowa. Jednak nie jest wykluczone, że wrzucę go na YouTube, bo obecnie sieć jest popularniejszym nośnikiem niż klasyczna płyta DVD, szczególnie w przypadku rozproszonych społeczności, które komunikują się właśnie on-line. W tym momencie upubliczniam mój utwór (w którym wykorzystałem utwory innych artystów) i sprawa robi się potencjalnie groźna. Tłumaczenie, że nie miałem zamiaru zarabiać na tym utworze, nie podważa samego zaistnienia znamion przestępstwa (w myśl ustawy), a jedynie jest okolicznością, która może wpłynąć na wymiar kary.
Inny mit, z którym się spotkałem, mówi, że wykorzystanie utworów, które powstały w krajach mało rozwiniętych lub z raczkującym prawodawstwem w zakresie praw autorskich jest bezpieczne, bo trudno spodziewać się pozwu z małego afrykańskiego państewka, które w swoich kodeksach nie ma ochrony praw autorskich. Problem polega na tym, że utwór wykorzystywany na terenie Polski jest również chroniony polskim prawem autorskim, bez względu na to skąd pochodzi.
Mit trzeci: wystarczy, że podpiszę źródło (skąd wziąłem np. obrazek wykorzystany w filmie) i sprawa będzie „czysta”. Otóż tylko w wypadku, gdy na taką formę zgadza się właściciel wykorzystywanego utworu. Często tak jest, szczególnie w licencjach Creative Commons (i to może być przyczyna nadużywania tego rozwiązania), ale z pewnością nie jest to reguła. Czasem spotykam się też z myśleniem, że dana organizacja wykorzystując utwory innych autorów w ramach działalności edukacyjnej, robi to legalnie. Nic bardziej błędnego. Rzeczywiście, istnieje prawo do cytatu czy możliwość wykorzystania utworów w celach dydaktycznych (dzięki temu możemy np. kserować notatki z wykładów czy rozdziały książek). Niemniej jednak szczególnymi przywilejami chronieni są tylko wyjątkowi przedstawiciele edukacji, głównie szkoły i uczelnie. Firmy szkoleniowe – nie! Ba, nawet szacowny blog.2edu.pl nie jest tu wyjątkiem. To czy zarabiamy na edukacji, czy na hodowli owiec albo wydobyciu węgla nie ma tu bezpośredniego znaczenia.
I coś, co również jest mitem, a wynika częściowo z wcześniejszego przykładu: to, że produkt jest bezpłatny, nie oznacza, że możemy w nim wykorzystywać czyjeś utwory (tylko dlatego, że sami na tym nie zarabiamy). Tak więc autorzy blogów powinni mieć się na baczności.
§ Warto się rozwijać
Choć ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych pochodzi z 1994 roku (ze znacznymi zmianami w 2002), to interpretacja prawa się zmienia, bo zmieniają się bardzo warunki, w których jest ono wykorzystywane. Twórcy ustawy pracowali w warunkach kamer wideo w formatach VHS, braku Internetu i raczkujących dopiero prywatnych telewizji. Gdy poprawiali ustawę 10 lat temu, nie było jeszcze YouTube i nikt nie marzył takim zjawisku jak streaming wideo w sieci WWW. Filmy ściągało się z torrentów albo wymieniało między znajomymi na płytach CD. Już nie wspomnę o wejściu Polski do UE, co również miało skutki prawne.
Dziś można w sieci (oby legalnie) znaleźć sporo źródeł na temat ochrony własności intelektualnej. Można się doskonale dokształcić we własnym zakresie. W ramach ciekawostki dodam, że w połowie marca odbędą się w Warszawie warsztaty dotyczące właśnie praw autorskich w multimediach. Udział jest niestety odpłatny, jednak jeśli produkujecie media zawodowo (nawet w ograniczonym zakresie), to warto się zastanowić: http://www.filmpro.com.pl/warsztaty/. Szczególnie polecam Michała J. Zabłockiego, który zna prawo autorskie w filmie i telewizji nie tylko z teorii, ale z praktyki, i potrafi otworzyć oczy na wiele aspektów.
P.S. To nie kryptoreklama, nic z tego nie mam, ale polecam, bo warto.
§ Czy to w ogóle ma sens?
Odkąd w okolicach 2005 roku trafiłem na kultową już dziś „Wolną kulturę” Lawrence’a Lessiga mój sposób myślenia zaczął się diametralnie zmieniać. To, o czym dziś mówi s
ię powszechnie, jako nieuchronny znak czasów (koniec klasycznych modeli biznesowych, w których użytkownik końcowy płaci za produkt tak samo w klasycznym sklepie jak w Internecie), wtedy wydawało się jednym z możliwych scenariuszy przyszłości. Nie był on jednak w ścisłej czołówce moich oczekiwań. A jednak po kilku latach jestem skłonny zmienić zdanie.
Z pewnością jesteśmy świadkami i mimowolnymi uczestnikami procesu zmian w pojmowaniu kultury i owoców jej monetyzacji. Choćbyśmy rozumieli stanowisko grupy twórców, którzy – czemu trudno się dziwić – nie chcą rezygnować z modelu zapewniającego im pewny dochód uzależniony od popularności ich utworów, to jednak nie wierzę w to, że całość da się objąć ramami prawa, które niewiele wyewoluowało w tej materii od lat 90. Wartość prawa, polskiego czy międzynarodowego, zależy od tego, na ile służy społeczeństwu, czy jest sprawiedliwe i możliwe do egzekwowania. W innym wypadku wszelkie pakty, ustalenia, rewolucje będą tylko martwymi zapisami.
P.P.S. Nie jestem prawnikiem, a o prawach autorskich piszę jedynie z punktu widzenia własnych doświadczeń i dwóch przypadków, kiedy miałem okazje te zagadnienia studiować. Moim celem było zwrócenie wam uwagi na fakt, że te kilka frazesów, które nieustannie powtarzają media przy okazji ACTA, to zdecydowanie za mało, aby problem zrozumieć. Nie chcąc być ignorantami, musimy mieć do powiedzenia znacznie więcej niż „jestem za” czy „przeciw”.
zdjęcie: copperhorse
Urodziłem się w małym mieście na Podkarpaciu, tam po raz pierwszy zmuszono mnie tego, żeby zdobyć formalne wykształcenie, chociaż wolałem social learning, zbieranie puszek po napojach i przesiadywanie godzinami przed komputerem w poszukiwaniu szybszej metody na wczytanie gry z kasety do swojego Commodore 64.