![](https://blog.2edu.pl/wp-content/uploads/2017/12/ian-schneider-91717-e1512997026285.jpg)
Potrzebujesz rachunku sumienia – Jak stworzyć własny kurs online – rozważań ciąg dalszy
Kursy online są na wznoszącej fali, która sprawia, że całkiem spora liczba ekspertów zabiera się za poszerzenie biznesu szkoleniowego w tym kierunku. Obserwując to, co dzieje się na rynku, jak wyglądają szkolenia, postanowiłem zastanowić się nad kilkoma kwestiami i podzielić się tym, co z nich wynikło. Pierwsza część pojawiła się jako wpis dotyczący automatyzacji i darmowych narzędzi, na kolejną czas dzisiaj.
Zamiast wstępu
Dziś tytułem wstępu odrobina gorzkiej refleksji. Ostatnio sporo mówiłem o tym, że w zasadzie do rozpoczęcia zabawy z e-learningiem wystarczą nam: dobre e-maile, właściwie przygotowane i prowadzone grupy oraz odpowiednie podejście. Cóż, część czytelników potraktowała mój wpis i sam temat mocno wybiórczo. Niektórzy z Was po prostu wybrali sobie z tego tekstu to, co im pasowało, i olali całą resztę. Takie postępowanie jest w sumie normalne i nie dziwię mu się. Dziękuję Wam więc za to, że przeczytaliście ów wpis, ale nie dziękuję za to, że uczyniliście to wybiórczo (chociaż może za to też dziękuję, bo dzięki temu mam przyczynek, żeby przygotować kolejny materiał i kolejny tekst). Co będzie w zasadzie tematem dzisiejszego wpisu? Zwrócicie uwagę na to, dlaczego zasugerowałem Wam, że kurs e-mailowy jest dobrym rozwiązaniem i może się sprawdzić, podobnie jak stworzenie grupy e-learningowej. Zrobiłem to w sumie z jednej prostej przyczyny: żeby pokazać, Wam, że jeżeli nie stosujecie żadnych metod projektowych, a więc nie wiecie, do kogo, co, w jaki sposób i po co mówicie, to samo podjęcie próby stworzenia kursu jest pierwszym krokiem do tego, żeby Wasze przyszłe szkolenia mogły nabrać odpowiedniej formy.
Spójrzcie na przykład: zanim będziecie mogli wysłać ludziom jakikolwiek mail, musicie ten mail zredagować. „Zredagować” oznacza tutaj „nadać mu jakiś sensowny początek, środek i koniec, zawrzeć odpowiednie materiały wideo (albo tego nie uczynić) i tak dalej”. Ergo, sama forma maila wymusi na Was stworzenie pewnej całościowej struktury. I tutaj brak wiedzy na temat metod rozwojowych i, co za tym idzie, niezastosowanie żadnej z nich może być dla Was czasami ciekawym doświadczeniem. Oczywiście wszyscy klasycy i ortodoksi e-learningu powiedzą Wam, że instructional design, że proces i tak dalej, i tak dalej, ale wydaje mi się, że na początku możecie bawić się w e-learning bez jakiejkolwiek wiedzy z zakresu projektowania.
Zapewne popełnicie sporo błędów, ale porównajcie tę sytuację do mniej więcej analogicznej: nauki jazdy na rowerze. Podczas tamtych wprawek też popełniliście pewnie milion błędów i sto razy się wywróciliście, ale zapewne nikt Wam nie powiedział: „Zostawcie ten rower i nie próbujcie na nim jeździć”. Z tworzeniem szkoleń sprawa się ma podobnie: sugeruję wręcz, że jeżeli ktoś z Was pragnie zrobić kurs na próbę, stworzyć pilotaż i zaprosić zainteresowane osoby do udziału w szkoleniu, a do tego chce wydać na wszystko okrągłe zero złotych albo najwyżej jakieś grosze – nie ma sprawy, niech to robi. Dlaczego? Bo to go nauczy ważnych umiejętności, jak moderowanie społeczności czy kontaktowanie się z ludźmi, a przede wszystkim – da mu możliwość sprawdzenia na własnej skórze, jak ciężką pracą jest tworzenie kursów online i jak dużo wysiłku wymaga. Taka lekcja, mam nadzieję, zapewni Wam bardzo szybką weryfikację prawdziwości wszelkich internetowych opowiadań na temat tego, jak to pan X z panem Y bez żadnego wysiłku zarobili miliony. Bo tak się nie dzieje.
To jest po prostu normalna, wymagająca praca, z której Wasi klienci albo będą zadowoleni, bo dostaną to, czego chcieli, albo już nigdy do Was nie wrócą.
Dodam tylko, że nie chcę wchodzić teraz w dyskusje, które toczą się na grupie „E-learning robię”, bo po prostu musiałbym poświęcić bardzo dużo czasu, żeby odnieść się do wszystkich argumentów. (Mam jednak nadzieję, że zwłaszcza z panem Rycharskim i panem Polakowskim będzie nam dane porozmawiać na ten temat, a może nawet przeprowadzić jakiś live albo podcast – zobaczymy).
Retrospektywa, czyli gdzie dałem ciała
Załóżmy, że zrobiliście pierwszy kurs e-mailowy: wysłaliście maile, widzicie, ilu ludzi je przeczytało, ile ludzi zobaczyło, co się w nich znajduje… Koniec końców pierwsze szkolenie się zakończyło. Co teraz? Oczywiście możecie powiedzieć: „Co za pytanie? Skoro krowa żre i daje mleko, to lećmy drugi raz z tym koksem”– czyli znowu zacząć działać na polu marketingu, uruchamiać wszystkie narzędzia i tak dalej. Jasna sprawa, możecie tak zrobić, ale wydaje mi się (a w zasadzie nie, nie wydaje mi się, jestem tego pewny), że zakończenie pierwszego kursu to właściwy moment na to, żeby zastanowić się nad tym, co w tym kursie zadziałało, a co wręcz przeciwnie – zostało przeprowadzone nieodpowiednio albo wręcz zawalone. Jedni nazywają takie działanie retrospektywą, inni – analizą post mortem. Czyli co musicie zrobić, kiedy kurz z Waszego szkolenia opadnie, kiedy sprawicie już sobie te wszystkie fajne rzeczy, które chcieliście kupić za zarobione na nim pieniądze, kiedy już wypijecie kieliszek szampana czy szklaneczkę whisky z okazji tego, że kurs się udał, kiedy odtrąbicie sukces na Facebooku i przyjmiecie zaproszenie na kilka podcastów? Usiąść, wyciągnąć dużą kartkę papieru, napisać na samej górze wielkimi literami „Dałem dupy w…” i dwukropek – i wypisać sobie z góry na dół, najlepiej w punktach, wszystkie miejsca, gdzie daliście ciała – a więc stworzyć feedback dla samego siebie. Ja na przykład ze swojej perspektywy mogę powiedzieć, że podczas tworzenia kursów, które organizuję, dałem ciała, ponieważ pojechałem na wakacje w momencie, kiedy rozpoczynało się szkolenie. (Dziękuję, Michale, za to, że ogarnąłeś ten kurs i że dzięki Tobie udało się nam doprowadzić go do końca). Ale to jest błąd – pierwszy duży błąd – z którego płynie wniosek i wskazówka dla mnie na przyszłość. Taka lista błędów z ostatnich tygodni w moim wykonaniu wyglądałaby następująco:
- Po pierwsze wyjechałem na wakacje, kiedy kurs się zaczynał.
- Po drugie nie zadbałem o to, żeby zakładanie konta na platformie i zapisywanie się do szkolenia było zautomatyzowane.
- Po trzecie nie sprawdziłem z większą grupą odbiorców, czy szkolenie da się zrealizować w 16 dni, przez co musiałam je rozciągnąć, a co za tym idzie – poświęcić mu więcej czasu.
- Po czwarte nie policzyłem bardzo dokładnie (uwaga dotyczy szkolenia z projektowania zaawansowanego, bo w tym dotyczącym Storyline’a już to uczyniłem), ile czasu potrzebuję na to, żeby ten kurs prowadzić (był on, trzeba to przyznać, bardziej wymagający niż kurs ze Storyline’a, zmuszał do większego zaangażowania i zawierał więcej webinarów).
Rachunek sumienia i co z niego wynikło
Jesteśmy na etapie, na którym mam już wypisane wszystkie błędy odnośnie do stworzonego szkolenia: zrobiłem je, jadąc na wakacje, nie wykonałem jego automatyzacji, nie przewidziałem długości jego trwania i nie policzyłem godzin spędzonych na jego przygotowaniu. No i spoko – to tylko cztery rzeczy, w dodatku teoretycznie one są błahe. Prawda jest przy tym taka, że jeżeli usiadłbym jeszcze raz, znalazłbym ich pewnie więcej (ale nie chcę tego robić, bo ten post byłby niesamowicie długi). Co trzeba teraz zrobić? Teraz te cztery rzeczy trzeba zaadresować.
Praca i rodzina – odwieczny konflikt
Pierwszy wniosek (dla Was to może być strasznie banalne, ale dla mnie to jest konkretny wniosek) – nie realizować szkolenia online, kiedy mam inne zobowiązania, na przykład wobec rodziny. Dlaczego? Bo okazało się że oczywiście kurs był ważny, więc siedząc na pięknej wyspie, zamiast cieszyć się morzem, słońcem i woskować deskę surfingową (nigdy tego nie robiłem, ale przyszło mi teraz do głowy, że pewnie to właśnie powinienem robić), w panice rozwiązywałem problemy techniczne platformy – bez sensu. W momencie kiedy kurs online trwa, muszę mieć na niego czas i skupiać na nim pełną uwagę. To się da zrobić, to zależy tylko ode mnie i mojej umiejętności planowania.
Stoliczku, nakryj się
Kwestia druga – to, że nie zautomatyzowałem zapisów na szkolenie, rozliczeń i reszty biurokracji. Co mogę z tym zrobić? No shit, Sherlock – zautomatyzować. Jak mogę to zrobić? No oczywiście zobaczyć, jakie odpowiednie po temu narzędzia są dostępne na rynku albo poprosić kogoś, żeby stworzył aplikację dopasowaną do moich potrzeb w platformie Moodle, z której korzystam. (I pomimo Waszej niechęci i niekiedy głupich komentarzy będę korzystał dalej, bo po prostu lubię Moodle’a, umiem w Moodle’a, wychowałam się na w Moodle’u. Możecie sobie narzekać, możecie mówić, co chcecie, a ja i tak będę dzięki niemu osiągał lepsze efekty niż Wy dzięki swoim WordPressom). Wychodzi na to, że potrzebuję wdrożyć dwa dodatkowe moduły do swojego wspaniałego, pachnącego Moodle’a. Jeden z nich będzie odpowiedzialny za zautomatyzowanie sprzedaży szkolenia, zapisów na to szkolenie (które jest bardzo specyficzne, bo startuje w określonym czasie, więc takie zapisy muszą tam się znaleźć), a drugi osobom, które będą miały na to ochotę, automatycznie wystawi fakturę VAT lub rachunek – rozliczenia też są ważne. Korzystając z okazji, pragnę wspomnieć, że ja mam na te moduły automatyzacji pomysł i one już gdzieś tam powstają w tle (pozdrawiam osoby, które je tworzą), a co więcej – oprócz tego, że już je praktycznie mam, to będę je też sprzedawał, więc jeżeli będziecie mieli ochotę sobie taki moduł kupić, to będziecie mogli to uczynić, a on będzie wspaniały (bo już przetestowany). Cóż, oczekujcie, że na wiosnę to już będzie działało. A co do naszej retrospektywy – mamy zaadresowane dwie rzeczy.
Tak, niektóre są za duże
Trzecia kwestia dotyczy tego, że kurs był za duży. Moim zadaniem jest więc po prostu przejrzenie jeszcze raz projektu tego szkolenia i wprowadzenie pewnych zmian. (I tutaj bardzo ważna uwaga: zapiszcie sobie te słowa, „projekt tego szkolenia” – to bardzo istotna kwestia, żeby takowy przygotować. Po to się projektuje kurs, żeby było go potem łatwiej aktualizować i żebyście dokładnie wiedzieli, co się gdzie znajduje). Tak więc muszę przyjrzeć się projektowi tego kursu, sprawdzić dokładnie, jakie są jego cele, i zaadresować te, które są celami pobocznymi (po prostu muszę wyciąć część treści). Kurs trwa 16 dni bez żadnego buforu – a więc jesteście zajęci przez ponad 2 tygodnie (jest tam tylko jeden luźniejszy dzień). Dodatkowo szkolenie startuje od razu pełną parą i to nie jest najlepsze rozwiązanie. Oczywiście fakt, że startuje pełną parą, ma swoje dobre strony, bo na początku jesteście podekscytowani i mocno zainteresowani tym, żeby je robić, a później entuzjazm trochę opada. Fakt faktem muszę przejrzeć indeks treści tego szkolenia (zwany też według innych nomenklatur BDD albo dokumentem projektowym) i zobaczyć, które treści należą do kategorii treści pobocznych, w związku z czym mogą zostać udostępnione na przykład jako darmowe materiały dodatkowe. A skąd to będę wiedział? Stąd, że mam wszystko zaplanowane: dokładnie wiem, jaką treść zawierają moje webinary, mam prezentację i indeks treści – zdaję więc sobie świetnie sprawę, co mogę wyrzucić, co mogę dać jako materiał ekstra, materiał dodatkowy i tak dalej. I to jest trzecia rzecz, którą mogę sam do siebie zaadresować, mogę na sobie wymóc, ale jednocześnie muszę zaplanować na nią czas. W kolejnej edycji nie odpalę więc tego kursu w takiej wersji, w jakiej on się aktualnie znajduje, bo mam wiedzę, że póki co on nie jest na tyle dobry, na ile mógłby być.
For money, Leo
Czwarta rzecz, którą zrobię, to zacznę liczyć, jak dużo ten kurs potrzebuje mojej uwagi i mojego czasu – po to, żebym mógł się na pewnym etapie zastanowić, czy to jest dla mnie efektywne. Pamiętacie, przy okazji pierwszej edycji szkolenia mówiłem, że ono nie do końca się spięło, a to dlatego, że do bilansu wliczyłem koszty stworzenia go. Liczę jednak, że w drugiej edycji to się wyrówna i będzie OK. Tym razem nie policzyłem potrzebnego czasu i nie mam tych danych, więc muszę zrobić kolejną edycję, żeby te informacje zebrać i zobaczyć, czy ten kurs jest w ogóle rentowny (bo może się okazać, że jest nieopłacalny). Trudno – nie policzyłem za pierwszym razem, więc muszę policzyć za drugim. (Szczerze mówiąc, nie zrobiłem tego ani za pierwszym, ani za drugim razem, więc muszę pamiętać, żeby to uczynić przy kolejnej aktualizacji).
Do tego wszystkiego muszę jeszcze zrobić dwie rzeczy, które zaadresowałem, a których nie wpisałem na tę listę, a więc stworzyć regulamin, bo tego do tej pory nie zrobiłem, i zgłosić bazę uczestników szkolenia do GIODO. Ale to są rzeczy, które gdzieś tam w tle się dzieją.
Dobre rady pana ojca
To, co opisałem powyżej, wydaje się bardzo proste i logiczne – po prostu sprawdzam, gdzie dałem dupy, i naprawiam to. Nie ma tu nic odkrywczego, ale zastanówcie się nad tym z perspektywy procesowej. Dlaczego w środowisku wszyscy mówią o instructional design? Dlaczego mówimy o tych wszystkich platformach? Dlaczego opowiadamy te różne cuda? Dlaczego się kłócimy i prowadzimy setki dyskusje? Otóż dlatego, że my już przeszliśmy przez etap nieprojektowawania. Przeszliśmy przez tę fazę, że nie projektujemy, tylko robimy wszystko tak jakoś po prostu, ad hoc, i często byle jak. I już wiemy, że w ten sposób da się pracować i że zwyczajnie pewne rzeczy zadziałają, a inne nie. I wiedząc o tym, naprawdę nie staramy się zniechęcać innych, mówiąc im: „Nie, nie rób kursów online, bo nie masz siedmiu certyfikatów z zakresu instructional design, nie masz pięciu nagród, nie wolno Ci tego robić”, że tak powiem troszkę kpiąco. Pewnie część osób by nas tak chciała widzieć – jako pobłogosławionych, namaszczonych i tak dalej, i wychodzących do „maluczkich” z setką propozycji pomocy, ale dupa, tak nie ma tak łatwo. Dlaczego? Popatrzcie na przykład na to, jak potężna odległość dzieli wiejskiego stolarza, który robi taborety, od superdesignerskiej wytwórni mebli – jak daleko oni mają do siebie, i to pod każdym kątem: sposobu produkowania owoców swej wytwórczości, sposobu ich dostarczania, klienteli, dla której dany sprzęt jest przeznaczony, sposobu, w jaki ktoś będzie z nim obcował, co będzie z nim robił i tak dalej, i tym podobne. Jeżeli się nad tym zastanowimy, to mamy właściwie do czynienia z dwoma różnymi zwierzętami. Z powstającymi jak grzyby po deszczu szkoleniami online sprawa ma się zupełnie podobnie. Jeżeli, chłopie, chcesz sobie taki kurs zrobić, to rób, rób go jak najszybciej, jak najszybciej wyciągaj wnioski i jak najszybciej analizuj to, co zrobiłeś – jak to się ładnie mówi w naszej branży, przeprowadzaj ewaluację. I niech ta ewaluacja nie polega na tym, że odpalisz jakiś proces i będziesz go analizował, czerpiąc wiedzę z jakichś tajemnych ksiąg. Nie, po prostu napisz sobie na kartce „Dałem dupy:” i zastanów się sam, co zrobiłeś źle i jakie rozwiązania wdrożyć w kolejnej wersji Twojego szkolenia.
Nawet nie czujesz, jak projektujesz?
Jeżeli popatrzycie na to wszystko, o czym teraz mówiliśmy, z perspektywy instructional design, którego temat wałkujemy w kółko, to ewaluacją jest właśnie to, co gdzieś tam po tym szkoleniu nastąpiło – analiza błędów, a zarazem potrzeb związanych z kolejną wersją szkolenia: co Ci ludzie napisali w ankiecie? Czy w ogóle poprosiłeś ich o wypełnienie ankiety? Czego Ty się nauczyłeś z tej edycji szkolenia? Co wiesz o swoich odbiorcach? Jak oni się dzięki Twojemu szkoleniu zmienili? I teraz jeżeli się zastanawiasz, co wiesz o swoich odbiorcach, to może ci pomóc (i nie mówię, że musi) narzędzie, które się nazywa persona. Niektórzy ją przemianowali na awatara (bo może chcieli, żeby było bardziej ich, mniejsza z tym), jeszcze inni mówią o odbiorcy idealnym – zależy, kto z jakiej szkoły się wywodzi. Zastanów się więc, czy czegoś się o tym swoim odbiorcy nauczyłeś? Jeżeli się nauczyłeś, to właśnie robisz, kurde, analizę! Jeżeli nauczyłeś się czegoś, co wpływa na Twoje szkolenie – na jego strukturę, na jego pomysł, na ilość materiałów wideo, na to, co chcesz wyrzucić, co chcesz dodać, które narzędzie jest za drogie, co warto zmienić – jeżeli to wypracowałeś i jesteś w stanie wpłynąć na swoje szkolenie, a do tego już masz tę kartkę, która Ci mówi, jak wpłyniesz na swoje szkolenie, to jest to design, to jest to projektowanie. Robisz to nieświadomie – super, rób to. Robisz to świadomie – też ekstra. Potrzebujesz narzędzi – weź je, przecież te narzędzia istnieją. Teraz, naturalnie, gdy już sobie wszystko zaprojektowałeś (nawet jeżeli nie masz świadomości tego, że to uczyniłeś), to, gościu drogi, musisz te zmiany wprowadzić, i to jest development. Potem musisz je w odpowiedni sposób wdrożyć – i to jest implementacja.
Zamienił stryjek…
Jeżeli Twój e-mailowy kurs e-learningowy działa, nie uruchamiaj żadnej platformy, rób dalej zajebisty, najlepszy na świecie kurs e-mailowy – ta forma w ogóle w niczym nie przeszkadza. Jeżeli czujesz, że spróbowałbyś czegoś więcej, na przykład chciałbyś się wziąć za WordPress, napisz do kogoś, kto tego WordPressa już ma, pobaw się nim, zobacz, jak działa, może nawet zrób w nim kurs i zapłać mu za jego czas, żeby móc dokładnie obejrzeć, z czym to się je. Bo może to w ogóle nie jest dla Ciebie? Sprawdź też koniecznie Moodle’a – załóż sobie konto na MoodleCloud chyba .com albo .org, trzeba sprawdzić, wejdź na tę platformę i w oparciu o nią przygotuj kurs. Na początek zrób nawet tylko jedną lekcję, weź 5 osób, daj im dostęp do tej jednej lekcji i zapytaj je, co o tym myślą. Sam wszedłem dzisiaj specjalnie na platformę, aby zobaczyć, jak wygląda jej ocena w punktach (od jednego do pięciu) na podstawie wszystkich ankiet dotyczących szkoleń online, które zrobiłem. Wyobraźcie sobie, że materiały są przez odbiorców oceniane na 5 na 5 gwiazdek, a więc spełniam ich oczekiwania. Nie, nie biję tu sobie w swój bębenek, nie mówię „O mamo, ale kręcę zajebiste wideo”. Nie, kręcę średnie filmy, ale potrafię pozbierać do nich materiały – to jest moja praca i uwielbiam ją wykonywać. Ale okazuje się, że platforma jest oceniana na 4 na pięć 5. Good enough – będę się martwił, jeśli będzie 3 na 5, bo trója to nie jest ocena, którą chciałbym dostawać. Niektórzy piszą mi „fajnie zrobiłeś to” czy „źle zrobiłeś tamto” – to są wiarygodne informacje, to jest ta jakościowa ocena, za którą jestem wdzięczny. Chętnie zapłaciłbym komuś, żeby mi taką jakościową ocenę przyniósł i powiedział mi, co mogę czy powinienem zmienić w szkoleniu. I ta ocena to jeden z elementów, które sprawiają, że nie chcę innego narzędzia niż Moodle, mimo że przecież mogę sobie takowe kupić, wdrożyć, albo zrobić sam – nie chcę innego narzędzia, bo to jest oceniane na 4 na 5. Jeżeli całe szkolenie jest przy tym oceniane na 4,7 na 5, dla mnie to jest wystarczająco dobra ocena i mogę spokojnie zająć się ważniejszymi rzeczami (jak na przykład T4, o którym wspominałem) niż zmienianiem platformy. Reasumując: jeżeli z sukcesem robisz szkolenie na e-mailu, rób je na e-mailu. Jeżeli z sukcesem robisz szkolenie na grupie na GoldenLine, rób je sobie na grupie na GoldenLine, na LinkedInie, gdziekolwiek Ci pasuje. Nie musisz zmieniać narzędzia, żeby poprawić swoje szkolenie.
A może jednak…?
Kiedy warto się natomiast zastanowić nad tym, żeby to narzędzie zmienić albo żeby pójść kawałek dalej? Przytoczę Wam pewien przykład z własnego podwórka, a więc okoliczność, która mnie zmotywowała do tego, żeby akurat wziąć sobie na tapetę Moodle’a. Otóż chodzi o sytuację, w której interesuje mnie to, w jaki sposób ludzie pracują nad danym plikiem źródłowym, który im udostępniłem. Nie chcę tu wchodzić w temat, komu bym może sugerował takie podejście, więc wyobraźmy sobie fikcyjną sytuację, w której prowadzę szkolenie z Power Pointa. W ramach tego kursu mamy ćwiczenie polegające na tym, że będziemy poprawiać brzydką prezentację Power Pointa. W związku z tym zależałoby mi nie tylko na tym, żeby ktoś zobaczył, jak ja to robię, i żeby dostał plik źródłowy z wprowadzonymi zmianami, bo w ten sposób nie zyskuję pewności, że on to potrafi zrobić sam, że zdobył tę umiejętność – zwyczajnie nie wiem, czy tak się rzeczywiście stało. W tej sytuacji potrzebuję narzędzia, za pomocą którego mój odbiorca będzie w stanie przesłać mi plik. No i super, i teraz – kiedy może Ci się przydać platforma? Po pierwsze kiedy nie masz czasu na ogarnięcie Facebooka. Bo teraz wyobraźcie sobie: oglądanie na Facebooku wszystkich plików, które Wam ludzie wysłali, ze wszystkimi komentarzami i wszystkimi wyróżnieniami, które oni Wam tam umieścili – to może się okazać dla Was za dużo. Ten chaos grupy na Facebooku i chaos, który możecie mieć w skrzynce mailowej, nawet dedykowanej, jeżeli ludzie zaczną masowo wysyłać do Was pliki, może być tak duży, że po prostu nie będziecie w stanie go ogarnąć. Platforma e-learningowa, czyli Learning Management System (LMS), jakkolwiek ten twór nazwiecie, da Wam możliwość posiadania tego wszystkiego w jednej przestrzeni, i to w przestrzeni zorganizowanej. Kliknijcie sobie na przykład na Moodle’u albo na WordPressie „Oceń” i spójrzcie: dostajecie te wszystkie pliki w jednym miejscu (i jeszcze możecie na przykład je podglądać). To będzie dla Was znaczne ułatwienie, a umożliwia je właśnie platforma. Weźmy teraz pod uwagę inny przykład, o którym już zresztą wspominałem – moją automatyzację. Jeżeli chcę niektóre procesy zautomatyzować, potrzebuję czegoś, co mi pozwoli ogarnąć rzeczywistość i nie spędzać tyle czasu na obsłudze płatności, rejestracji i tak dalej. Jeżeli prowadzicie szkolenie na grupie na Facebooku, to musicie zrobić to ręcznie. Podobnie sprawa się ma, jeżeli robicie kurs e-mailowy – musicie utworzyć listę i zrobić kupę innych rzeczy. A jeżeli robicie to ręcznie, to po prostu tracicie czas. I co jeszcze? Wasze szkolenie jest nieskalowalne. Wniosek? Następnym razem na kartce, na której będziecie pisali samym sobie feedback, gdzie daliście ciała i co możecie poprawić, możecie sobie napisać: „Potrzebuję platformy e-learningowej. Potrzebuję ją przetestować i nauczyć się z niej korzystać”. Gwarantuję Wam, że jeżeli zaczniecie robić te szkolenia na serio, kiedyś dojdziecie do momentu, w którym powiecie: „Potrzebuję to zrobić na serio, muszę się skończyć bawić. Potrzebuję narzędzia, metody, szablonu. Potrzebuję robić to w sposób sprawdzony, zorganizowany, kontrolowany i skalowalny”.
Co dwie głowy, to nie jedna
Wyobraźcie sobie na przykład, co się stanie, jeżeli Wasz biznes urośnie na tyle, że będziecie chcieli zatrudniać trenerów. Ja już jestem na etapie, na którym stwierdzam, że bardziej mi się opłaca zatrudnić trenerów, a potem wyszkolić ich z różnych aspektów i robić 10 kursów, niż uczyć samemu, bo przy liczbie 5 albo 6, albo 7 kursów przestaję mieć możliwość prowadzenia ich wszystkich. Chcę zrobić następne pięć, a nie trzymać się tylko tych, powiedzmy, siedmiu. (Powiem szczerze, kurs po pięciu jego dostarczeniach zaczyna mnie wprost nudzić – robię w kółko to samo i ten stan rzeczy mi nie odpowiada, wolę zrobić nowy kurs). Super, zatem potrzebuję sobie wyszkolić trenera. Skoro potrzebuję wyszkolić trenera i chcę, żeby on pracował i żebym się mógł z nim bezproblemowo i wygodnie rozliczać, odczuwam ogromną potrzebę, żeby ten proces był kontrolowany. Co zrobić, żeby tak się stało? Przede wszystkim muszę mieć proces. Nie mogę działać chaotycznie, muszę mieć proces. Jeżeli chcę mieć proces i chcę kogoś rozliczyć z tego procesu i pokazać mu, jakie zadania przed nim stoją, to muszę kontrolować całość działań. Jeśli chcę to uczynić, to muszę korzystać z narzędzi, na przykład biznesowych. A jeżeli w ogóle chcę zatrudnić pracowników do tego, żeby to robili, nie tylko trenerów, ale pracowników, którzy będą to dla mnie obsługiwać, to muszę mieć nad tym kontrolę – i tutaj wejdą wszelkiego rodzaju narzędzia, tutaj wejdą wszelkiego rodzaju szablony, excele, power pointy i będzie to już normalny, standardowy, tradycyjny biznes. Życzę Wam tego, żebyście mieli problem polegający na tym, że Wasze kursy będą działać na tyle dobrze, że będziecie chcieli i potrzebowali narzędzi, formatek, szablonów, szkoleń z tego tematu i wszystkich innych związanych z tym elementów. Posłuchajcie, partyzantka jest fajna, jak się ma niewiele lat i świetnych kolegów. Partyzantka jest wspaniała, bo się siedzi długo w lesie, a to przyjemne. Partyzantka jest świetna, jak jest ciepło, lato i ma się mało do roboty. Partyzantka zaczyna boleć, doskwierać i zaczyna być żmudna i problematyczna, kiedy roboty robi się naprawdę bardzo dużo, siedzi się w tym lesie całą zimę, a naokoło wyją wilki.
O związkach pomiędzy nauczaniem i serem żółtym
I tym miłym akcentem zakończmy dzisiejszy wpis. Życzę Wam naprawdę z całego serca tego, żeby się Wasze kursy rozwijały, żebyście robili dużo (a nawet jeszcze więcej) i uczyli się na dobrych przykładach, jak robić sam kurs i jak dostarczać wartość Waszym odbiorcom, a nie tylko jak sprzedawać. Come on, ludziska, jeżeli chcecie się uczyć tylko, jak sprzedawać, zacznijcie robić ser żółty albo biały, bez znaczenia – generalnie weźcie się za coś, co ludzie jedzą codziennie na śniadanie. Róbcie i sprzedawajcie parówki – przecież połowa z nas je parówki. Jeżeli chcecie tylko sprzedawać i nie interesuje Was wartość dodana w szkoleniach, nie interesuje Was odpowiedzialność za treść i nie interesuje Was to, co ludzie o Was myślą (bo oni myślą o Was, patrząc na Wasz kurs, patrzą na Was przez pryzmat Waszych kursów), jeżeli nie interesuje Was jakość uczenia – kurde, róbcie coś innego, serio! Bo ja myślę, że te wiele z tych innych rzeczy jest po prostu łatwiejsze i fajniejsze i że ser żółty może być równie ekscytujący (jeżeli nie bardziej ekscytujący) niż kursy e-learningowe. Słuchajcie, wszyscy znają ser żółty Jeśli zrobicie zdjęcie sera żółtego i wrzucicie je na Instagram, to ja Wam je polajkuję. Nie musicie robić e-learningu, naprawdę, bo robienie e-learningu to żmudna praca, ale jeśli się już na to zdecydujecie, to dawajcie sami sobie feedback i przygotowujcie te szkolenia – róbcie ich 10, 15, 20, 50, 70 – i piszcie, chwalcie się tym, że je zrobiliście.
Urodziłem się w małym mieście na Podkarpaciu, tam po raz pierwszy zmuszono mnie tego, żeby zdobyć formalne wykształcenie, chociaż wolałem social learning, zbieranie puszek po napojach i przesiadywanie godzinami przed komputerem w poszukiwaniu szybszej metody na wczytanie gry z kasety do swojego Commodore 64.